Drugi dzień Warsaw Summer Jazz Days miał być gitarowy i prawie taki był. Zaczął Marcin Olak Quartet, a właściwie Mariusz Adamiak, który wyraźnie się cieszył, że w poniedziałek żyłka mu nie pękła. Marcin Olak zaczął statecznie, spokojnie, wręcz łagodnie, trochę z szacunkiem dla miejsca i wydarzeń mających nastąpić później. Bardzo mi się podobały przeróbki Lutosławskiego i finisz, kiedy zespół wyraźnie się rozkręcił i trochę szkoda, że musieli kończyć. Po Marcinie i kolegach wystąpił Renaud Garcia-Fons zapowiadany przez Adamiaka jako gigant kontrabasu i to była prawda. Świetny basista, którzy używa elektroniki, ale w sposób wyważony, bez niepotrzebnych fajerwerków i jeszcze ku radości publiki nauczył się kilku słów po polsku.
I tutaj muszę kilka słów o kolegach z aparatami fotograficznymi. Mamy kilka minut do robienia zdjęć, a później musimy się wynieść i można robić z daleka. W czasie koncertu Renaud Garcia-Fons siedziałem w środku w przejściu koło fotografa, który robił mu zdjęcia bez przerwy, cały koncert. Artysta był prawie bez mimiki, po prostu w jednym miejscu z nachyloną głową i cudownie grał, a fotograf tłukł foty z entuzjazmem godnym lepszej sprawy. Aparat miał pewnie kilka lat, więc migawka młóciła jak szalona i okoliczni widzowie chcieli gościa zabić. Ja go rozumiem, bo nam się wydaje, że właśnie teraz kiedy dźwięk taki piękny to i fota może się pięknie udać, ale rozumiem też widzów. Nie ma idealnego wyjścia.
Finał, czyli Paco de Lucia w ośmioosobowym składzie. To była jazda bez trzymanki. Zaczął sam Paco, a później dołączyli śpiewacy i jeszcze instrumenty i jeden ze śpiewaków tańczył. Śpiewanie gdzieś z głębi, którego chyba nie można tak całkiem w szkole się nauczyć i facet tańczący w obcasach – cudo. Było głośno, dynamicznie, grali niecałe dwie godziny, a tak jakby dłuższy kwadrans, niezapomniane przeżycie.
A zdjęcia są w galerii muzycznej.